CZARNE PERŁY • • • •
Xawier Buchnizer
* ) 4 IV- 4 V, ’03 Łódź
*
IDZIE PAN
*
Cisza!
Miasto otulone mgłą, trumną snu.
Szum podziemia uciszony zamilkł, zamknął wszystkie swoje gęby, mordy,
paszcze, pyski, ryje. Szczury i robaki weszły w stan nadziei. Pan nadejdzie lada
chwila. Post i ból oczekiwania na padlinę, na strach, na gwałt, na wrzask, na ból.
Na bezdźwięczny krzyk ofiary. Na smród i zapach krwi.
Cisza!
IDZIE PAN!
*
RIO
*
Opowiem Ci zgoła inną jeszcze historię, posłuchaj tego.
Rzecz mianowicie działa się w Rio. Dzień, który początkiem jest dla tej baji,
był dość słoneczny i nieco dusznawy.
Uliczka w parku, cieniem drzew zarzucona, dzisiaj dużo gościa amatorów
spacerów. Na termometrach temperatura plus 80, i takie da się słyszeć rozmowy.
Mówię, że nie pamiętam takich upałów, choć mam bez mała 1966 lat.
Ja także sobie nie przypominam, bym kiedykolwiek umierał
tak z pragnienia, pomimo że często i gęsto piję! Tę anomalię muszą jakieś złe moce
knuć!
I uśmiech po starczych twarzach…
Mieszkał w tym czasie w Rio ambasador radziecki Popotokrotow, którego
żona zmarła była tragicznie przed rokiem, pozostawiając z nim córkę Tatianę –
Małą Tatiuszkę…
Owego dnia udał się ambasador wraz z córką na spacer; a była to wigilia jej
osiemnastych urodzin. Gdy liżąc lody o smaku cytryny przyglądali się ptakom na
złotej tafli jeziora, podszedł do nich dżentelmen w cylindrze, z laską w ręku.
Ukłonił się NAttIES
i przedstawił. „Nazywam się Karol Mazzy Natties, jestem Panem Ciemności.”
Oczy ambasadora Popotokrotowa przeszył strach i cień jakiś wbił się w nie.
„Przyszedłem po swoją zapłatę. Dziś jest 15 marca 1999 Anno Domini.”
Trzęsące się usta ambasadora nie miały tyle kłopotu z wertykulacją, co myśli
z ułożeniem logicznego sensu. Już dawno upuścił był loda z ręki, który teraz zlewał
się z chodnikiem.
Słońce głaskało ciepłą ręką blade ich twarze. Bladą twarz ambasadora – z
przerażenia. Bladą twarz Tatiany – z natury cery. Bladą twarz diabła – z powodu
zejścia.
Jakieś dwie minuty później Tatianie udało się dobyć słów „Tatusiu, kim jest
ten Pan?” Ojciec cichutko wyjąkał „Nie wiem, córeńko. ”
SZATAN: Mógłbyś nie kłamać córeńki.
(Skwar piekielny coraz to wyżej wznosił swe skrzydła.)
SZATAN: Zdaje się, mój drogi przyjacielu, iż nie powie-działeś jej jeszcze nic. Nie
szkodzi.
(A mówił to tak, że czuć było zimne sople lodu.)
Twój ojciec obiecał mi Twoją rękę w okolicznościach mniej więcej nie ważne.
TATIANA:
(Drżącym głosem.)
Szanowny panie Natiez, wygląda pan na człowieka inteligentnego. W dodatku
twierdzi, że jest przyjacielem mego ojca. Zrozumie więc, że kocham innego. Jutro
wychodzę za mąż. Nikt i nic nie jest wstanie zmienić mojej decyzji. Dlatego proszę
się nawet nie łudzić, że jest pan w stanie odwieść mnie od ołtarza!
SZATAN: No, no! 🙂 Podobasz mi się. Zuchwała pannica z ciebie. Lecz nie
zapominaj, Ja jestem Ciemnością! Twojego chłopca mogę o tak!
(Pstryk! – dwa kościste palce o siebie.)
SZATAN: Poza tym, jestem tu tylko w kwestii formalnej, wszystko już ułożone i
postanowione, drogie dziecko!
AMBASADOR:
(Rzucając się na Agresję.)
Nie oddam ci Jej! Prędzej umrę!
SZATAN: Proszę bardzo.
(Pstryk!)
Oczy Popotokrotowa zrobiły się naraz większe i błyszczące, w tejże
sekundzie zgasły, głowa uderzyła o bruk. Dziewczynie strach odebrał siły. Wokół nie było żywego ducha. Cały park
opustoszał, nawet gołębie tak liczne, tak licznie bijące się o chleb znikły. Słońce
paliło łzy na poliku Tatiany. Nie wiedziała co, jak, dlaczego? Jak?
Słodka maź spływała po jej palcach. Ból zamarł na twarzy. Ciemność
chwyciła ją ze rękę,
No popatrz, – wyjął chusteczkę – ubrudziłaś się.
i wytarł.
A zatem, nawet nie wyobrażasz sobie, jak życie myśli za
nas, moja Czarna Perełko. Hmy 🙂
Wytarł swoje ręce. Pogłaskał ją po kruczych włosach, uśmiechnął się
kącikiem ust.
– Do zobaczenia jutro.
I znikł.
Tatiuszka nie rozumiała z tego, co się wydarzyło nic, prawie nie wierzyła w
to. Uklękła przy zimnym ciele ojca, wzięła jego głowę w ramiona.
Tato… – wybełkotała, i wtuliła się w pierś zalewając materie koszuli płaczem.
Tato…
*
CZTERY KRZYŻE
*
Zimne garby bruku nabrzmiały gęstą krwią, która jeszcze chwilę temu z
wielką fetą tryskała raz po raz. Nadal nabrzmiewały, sącząc mięsistą posokę z
zimnego trupa. Zwolna brud mieszał się z krwią. Zmasakrowane ciało leżało
pod jednym z londyńskich mostów. Padlina przyszła na ucztę ze ścierwa. Ścierwo
cieszyło się padliną.
Oprawca, dziś, w wyjątkowym humorze? Zazwyczaj kończy, gdy ofiara
przestaje się ruszać, nie sprawdzając czy żyje.
Zawsze pojawia się krew, a to sprowadza gości do stołu. Kucharz zbiera jej
trochę, by skosztować wraz ze swoimi uczniami. Na końcu wycina cztery krzyże:
na czole, na piersi po stronie serca, i dwa na każdym z ramion. Poczym odchodzi.
Zazwyczaj…
Najpierw wstrząs, jednym silnym uderzeniem w tył głowy. Ciało upada?
Jeszcze nie, jeszcze dwa nieprzetrącające kręgosłupa rąbnięcia w plecy. Dźwięk tąpnięcia głucho zgubił się, echem gubi w kanałach. Oczy rąk, trzymających topór,
zawieszone nad ofiarą, w bezwładnym amoku doprawiają rytualnych modłów.
Kuca, kładąc narzędzie z boku.
Klęka, obracając na plecy istotę swego głodu. W zimnych dłoniach
zatrzymuje Głowę. Sztywnieje. Ustami dotyka ust, oczu, czoła. Nie oddycha
prawie. Przerażenie w ostatnim ruchu zamrożone. Chora znęcająca litość,
znęcająca się nad’.
Pochwa. Nóż. Żywe łzy opadające na martwą twarz. „Taka piękna.”
Pierwszy krzyż. „Na co ci to było?” „Pierś.” Krew z czoła w powolnej
ucieczce z domu swej pani, po omacku szuka drogi w ciemnościach po zbawienie.
Ostrze odsłania bluzkę. Kat zagłębia się…
Wtedy.
Kątem oka na rąbek czarno-białej fotografii, ze spodniej kieszeni płaszcza.
Wyciąga.
!!??????
????
????
?!!!!!!!!!!!!!
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
SZAŁ!!
Tępe oczy gotujące furię. „Ty?” „Ty?”
– AAARRRHHHH!!!!!!!
– GDZIE JEST TEN JEBANY TOPÓR! KURWA! KURWWAAA!!
Ogniste łzy bólu po poliku zła roztrząsane chaotycznie we wszystkich
kierunkach. Opętanie w tańcu nienawiści. Śmierć, i wszystko ucieka w strachu, w
obawie przed gniewem, który jeszcze długo nie znajdzie ujścia. Zło nie jedno imię
ma. BÓL I PŁACZ.
ROZPACZ.
STRACH.
15 listopada 1932, czyli dwa dni później wiedział już o tym każdy
londyńczyk, każdy Anglik i cały świat. W prasie królowały przez dwa miesiące na
przemian trzy tytułu:
„Furia Czterech Krzyży!!”
„Martwy Londyn.”
„Strach przed Mgłą.”
Ani policja, ani żadne specjalne służby śledcze, ani nawet agentury różnych
narodów nie zdołały złapać i ustalić choćby najmniejszego szczególiku. Wszystko,
co zrobiono to z całą pewnością za mało, ale więcej się zrobić nie dało. Cztery
Krzyże znikł.
A nad światem pojawiła się nowa groźba, jeszcze większego terroru…
*
15.III’15
*
Lekarze nie dawali żadnej nadziei młodej kobiecie, która była teraz w drodze
z Paryża do L’Tren, miasteczka gdzie się urodziła, i w którym chciała dokończyć
swych dni. Jej mąż, Aleksiej był przy niej i ciągle trwał w wierze…
*
SKLEP ZE SŁODYCZAMI
*
Uliczka. Sklep ze słodyczami. Cukierkowa wystawa. Słodkawa witryna.
Przede wszystkim uliczka w bogatszej dzielnicy Rzymu. Śpieszący na kawę w
przedostatniej godzinie pracy, przecinali uliczkę zmuszając automobile do
uległości. Niektórzy zatrzymywali się przy fontannie boga Neptuna. Bambini
taplały się w środku. Na fontannie zaś siedział starszy pan w garniturze strofujący
palcem chłopca w podkasanych spodniach. I całe mnóstwo uśmiechów.
Robertto, podejdź do swojego papy.
Słucham ojcze.
Proszę cię, zatrzymaj teraz czas. I uważaj!
Dobrze ojcze.
Na raz stop. Zamarłe w spłoszeniu gołębie i chleb z ręki staruszki w czerni.
Trzy kokardą przewiązane paczki wytrącone z młodej damy, kiedy bucik o
krawężnik. Cisza gwaru. Sprzedawca owoców w pogoni za chłopcem z uboższej dzielnicy. Krom wszystko dookoła martwe.
Spójrz Robertto. Po drugiej stronie ulicy, przy wystawie z cukierkami, widzisz?
Nie tatusiu, ci ludzie zasłaniają mi.
Och – ojcowski uśmiech, i już znikła ta część tłumu, co się
ośmieliła – teraz?
Tak, widzę. Tam stoi dziewczynka z panem? Kim oni są?
Załóż sandałki Robertto. Pójdziemy się przywitać.
*
MOTYL
*
Zieloną trawę łąki gładziła smukła dłoń wiatru. Błękitne niebo, pulchniutkie
chmury i trzy czarne ptaki zatopione w płomieniach słońca, były obrazem dwóm
eleganckim panom stojącym na wzgórzu.
Z jednej strony horyzontu cienka linia panoramy miasta chłopca-wilka (jako
mówi legenda). Z drugiej szum pluskającego strumyka. Trochę w lewo od trzepotu
marynarek, chłopiec, i dziewczynka z kokardami w kasztanowych włosach, w
pastelowych barwach, za ręce, ze sobą, za motylem, który wyżej, wyżej, wyżej
jeszcze.
Robert, ja tego motyla chcę! – zwróciła się miluśnie doń.
Się robi Księżniczko! – odrzekł szybko – Kapitan Bob spełni
każde Twe życzenie!!
Tak też rzucił się w powietrze. Przestrzeń porwała go wprost na trajektorię
skrzydeł, które zwinnie z prawa w lewo, górą dołem, w górę w prawo, mając ciągłe
na ogonie młodego zbójcerza. Z dołu śmiech i krzyk radości podnieconej
towarzyszki harcy na figliki motylaśne swego chłopca.
Proszę spojrzeć panie Popotokrotow, czyż nie są dla siebie stworzeni?
W rzeczy samej, – odparł drugi – w rzeczy samej.
Wiatr opuszczał chłopaka, który w dłoniach krył swą cudowną ofiarę, z
uśmiechem i blaskiem w oczach.
– Ostrożnie, nie zrób mu krzywdy! – krzyknęła na niego.
Stopy dotknęły ziemi tuż przy strumyku, co raz po raz zapuszczał się na okrągłe brzuchy głazów.
Oczy ich spotkały się, ciągle nie świadome klątwy i przymierza rąk ich
ojców; przeznaczenia.
Oto on, o Pani 🙂
Pokaż! – a gdy dziewczynka swymi dłońmi uchylała światła motylkowi, ten, nie
czekając chwili dłużej, wydarł się z pułapki.
– Ajj!! – radośnie furknęła, a on znów się pościł w taniec.
– Mości Popotokrotow, za 8 lat zobaczymy się znów. Proszę na nas czekać.
Robertto (!), chodź. Idziemy już.
Już?
Tak.
Posłuszny ojcu chłopiec trzymał go za rękę.
Do zobaczenia księżniczko!
Do widzenia Kapitanie!
Chmury – czarne, trzask i błysk. Elektryczna moc – ojciec, syn znikli.
Na powrót jasne i pogodne niebo.
Tatiuszkooo!
*
DZIEŃ PIERWSZY
*
– Przeklinam Cię Panie! Przeklinam!!
Burza biła się z okiennicami, małego wiejskiego domku na północy Francji.
Noc zapadła była już dawno. Przerażone niebo nie chciało pokazać gwiazd,
zaskoczyło wszystkich ciężkim rydwanem chmur, który dwa dni temu powoli
przywlekł się nad tą krainę. Ludzie mówili, że to przekleństwo przybyło wraz z
młodym małżeństwem: wysokim o bladej cerze mężczyźnie i jego umierającej
żonie.
Nikt nie wiedział, dlaczego mieliby się akurat tutaj zatrzymywać, a nie
gdziekolwiek indziej. Za to byli pewni, że burza jest ich sprawką. Tchórzliwi i
bojaźliwi oskarżali o czarną magię, a co bardziej odważni radzili wygnać obcych, ale nikt się nie odważył przemówić. Widziano tylko jak xiądz wchodził do środka,
które było centrum całego zła.
*
BŁAGAM CIĘ!
*
Jacqulin! – wysączył w rozpaczy Alexiej Popotokrotow –
Jacqulin, Najdroższa, nie odchodź – łzy przerwały słowa.
Proszę nie zostawiaj mnie…
Xsiądz był tuż obok, stał po lewej stronie łóżka, gdzie położono trupiobladą
kobietę. Stał na wysokości wezgłowia. W rękach trzymał krucyfix. W całej izbie
było gromko od blasku świec. Bełkot xsiędza nie pomagał, Śmierć stała w progu
zionąc spod kapturzyska zimnym ogniem. Alexiej trzymał żonę za rękę. Płakał. W
myślach bił się ze złem. Całe życie starał się być dobrym, pomagać w miarę
możliwości, wszystkim, którzy tego potrzebowali, a teraz, gdy on potrzebował
pomocy nikt, a nawet nic nie chciało mu pomóc.
Błagam, oddam wszystko! Jacqulin! Nie odchodź, * (
*
5 ZDAŃ
*
Nie myśl sobie mamuśka, że znając prawdę, możeszbezkarnie chodzić po tym
świecie. Zasłużyłaś na śmierć, a Ja z przyjemnością będę twym katem. Czy życzysz
sobie coś specjalnego?
…
Cooo?!
TY, SUKO!!!
*
’31
*
Berlin, u wrót magnifikacji. Słońce, ciepło i szum klombowych liści. Gwar.
Auta i tramwaye. Radość dzieci ganiających po ulicach industrializacji miasta.
Urząd pocztowy. Prężność. Pierwsze piętro. Ład, porządek. Kasy w liczbie
sześć, szóstka osób przy nich, szósta przyciągnęła wzrok młodzieńca, pod oknem
siedzącego, tuż obok schodów prowadzących na dół, i do wyjścia.
Szz…
Szóóó…
Szósta…
…drgnęła. Poczuła lekkie ukłucie na szyj i czyjś szept przy
uchu. Obróciła się za siebie. Nic, tylko kasjer z przodu wypłacał banknoty. Lekko,
z wolna przyspieszony puls. Serce.
Schowała pieniądze do torebki i udała się w kierunku wyjścia. Patrzał na nią,
wchłaniał jędrność jej młodego ciała. Przymrużył powieki, kiedy przechodziła
obok. Zapach jej, smak…
Na sobie miała lekkie płócienne spodnie w kant i w tym samym kroju żakiet,
chustę w czarnych włosach z kokardą. Wszystko w bieli i, torebkę.
Schodziła po schodach, czując jego wzrok na sobie i ciepło dziwne jakieś.
Była go ciekawa. Wiedziała, że on jej jest ciekaw. Na półpiętrze zatrzymała się.
Minął ja dżentelmen. Na ścianie reklama za szybą. Poprawiła okulary, chustę.
Uśmiechnęła się. Wiedziała. Poszła dalej. Serce bardzo szybko, chaotycznie.
Kosmos. Stała już na zewnątrz. Turkot szumu obrotowych drzwi, gdy ktoś
wchodził. Jeszcze nie opanowała myśli. Chwila ciszy, oddech. Nowy turkot. „To
On” pomyślała.
Tłum przelewał się przez chodnik.
Bonjour, Bell Amore. Je m`apelle Robertto Natties.
Spotkanie oczu; krwistych, kruczych. Skwar.
Tatiana Popotokrotow. C`est une plaisire pour moi .
Non, c`est pour moi mademoiselle.
Mais (nie umiejętnie skryty rumieniec, lekko zagryzione wargi) qui etez-vous?
(ciepło w stopach, dreszcz z konióżków palcy)
Je suis un voyager – uśmiechnął się do niej.
Vraiment? Alors quoi vous venez de visiter?
To gdzie teraz byli to już nie był Berlin. KOSMOS.
Tous que votre yeux voient.
Vous m`aimez?
J`aime.
Voudrez – vous mon coeur?
Rękę do kieszeni włożył. Wyjął małe zawiniątko.
– No, je ne veut pas.
Czerwona posoka sącząca się przez palce… odwinął…
J`ai deja. Je l`ai…
~KONIEC~
ْ
ْ
